Z głębokim żalem i smutkiem przyjęliśmy wiadomość, że 7 marca 2022 roku,
w wieku 94 lat zmarł śp. Eugeniusz Bądzyński.
Odszedł od nas Człowiek prawy i szlachetny,
Pozostanie w naszej pamięci jako Osoba pełna zaangażowania w przekazywanie kolejnym pokoleniom historii związanych z tragicznymi losami Zielonki z okresu II wojny światowej. Jego świadectwa lokalnych wydarzeń z 5 września 1944 roku mogliśmy wielokrotnie wysłuchać podczas rocznicowych uroczystości przy tablicy upamiętniającej wypędzenie Mieszkańców Zielonki,
Przez wiele lat był członkiem Stowarzyszenia Sybiraków Koło Wołomin oraz Związku Inwalidów Wojennych RP.
Pan Eugeniusz był kierownikiem budowy wieży kościoła Matki Bożej Częstochowskiej w Zielonce. Nadzorował również budowę domu katechetycznego przy tejże parafii oraz budowę Miejskiego Ośrodka Zdrowia w Zielonce.
Miał duszę społecznika. Poświęcał wiele czasu na działalność w parafii MB Częstochowskiej. Należał do prężnie działającego Zespołu Charytatywnego. Od 1983 r. był też prezesem stowarzyszenia Kościelnej Służby Porządkowej Totus Tuus.
Pan Eugeniusz był niezwykłym Przyjacielem naszych Miejskich Szkół Podstawowych i przede wszystkim Człowiekiem przepełnionym dobrem i życzliwością dla innych.
Rodzinie, Najbliższym oraz Przyjaciołom Śp. Eugeniusza wyrazy głębokiego współczucia składają
Burmistrz Miasta Zielonka
Kamil Michał Iwandowski
Przewodnicząca Rady Miasta Zielonka
Gabriela Wiśniewska
Dyrektorzy, Kierownicy miejskich jednostek
oraz pracownicy Urzędu Miasta Zielonka
Eugeniusz Bądzyński urodził się 20 lipca 1928 roku w Wilnie. w 1940 roku Jego rodzina została zmuszona do opuszczenia rodzinnego domu. Los skierował ich do Zielonki.
Jego wojenne przeżycia zostały opisane m.in. w książce pt. "Wypędzeni Zielonka 1944" wydanej przez Urząd Miasta Zielonka.
Poniżej zamieszczamy fragmenty artykułu opublikowanego w 2015 roku w tygodniku "Gość niedzielny", z opisem tragicznych wydarzeń, których Zmarły doświadczył we wczesnych latach swojego życia.
TRZY CUDA EUGENIUSZA
Miał 16 lat, gdy trafił do jednego z najgorszych hitlerowskich obozów. ...
Prycze były trzypiętrowe. Początkowo każdy zajmował swoją, potem na zsuniętych łóżkach nocowało po pięciu. Eugeniusz był chudy, więc spał w środku, na krawędziach. Do wzorcowego hitlerowskiego obozu, w którym według różnych szacunków śmierć poniosło od 31 tys. do nawet 148 tys. osób, trafił po morderczej podróży w bydlęcych wagonach. Przeżył, bo gdy Niemcy wypędzali go z Zielonki, mama zaopatrzyła go w kilkanaście kostek cukru.
W nocy z 11 na 12 września kazano im wysiadać. Minęli bramę z napisem „Arbeit macht frei”. O świcie zaprowadzono ich do łaźni, ubrano w obozowe pasiaki. Głowy ogolono do zera i nadano każdemu numer. Eugeniuszowi przypadł „106535”. Trafił, wraz z innymi „polnischen Banditen”, jak krzyczano co chwilę, do bloku nr 25. Esesmani zapewniali, że jedyną drogą do wolności jest krematoryjny komin.
W Dachau, nazywanym „obozem odosobnienia”, więźniowie byli zmuszani do wyniszczającej pracy na torfowiskach i w piaskarniach. W obozie przeprowadzano na więźniach zbrodnicze pseudomedyczne eksperymenty. Nawet dziś, gdy Eugeniusz Bądzyński, rocznik 1928, opowiada o warunkach życia w Dachau, ma w oczach łzy. Dwa tygodnie po przyjeździe do obozu podczas kolejnej selekcji obozowi kapo sporządzili spis tych, którzy mają wyjechać „na roboty”. Eugeniusz Bądzyński ucieszył się, myślał, że to będzie szansa na zmianę warunków obozowych na lepsze. – Dopiero potem dowiedziałem się, że z takich „robót” to się już nigdy nie wraca – mówi. Uratował go sąsiad z Zielonki, który do obozu trafił z synem. „Tobie nie wolno tam jechać” – powiedział Marian Kulczycki. I poszedł do obozowego pisarza i przekupił go, by wylał atrament na istniejącą już listę. Przepisując ją, pominął nazwisko Bądzyńskiego. On sam ukrył się pod pryczą na kilka godzin. Słyszał tylko, jak księża udzielają rozgrzeszenia i błogosławią na ostatnią drogę tych, których nie udało się uratować. – Żaden z nich nie wrócił, wszyscy zostali rozstrzelani. Dla mnie to był znak, że mam żyć – wspomina, ocierając łzę. Drugiego cudu doświadczył, gdy zachorował na tyfus plamisty, na przełomie stycznia i lutego 1945 r. Na taczce trafił do obozowego szpitala, tracąc już przytomność. – Dostałem szalonej gorączki. Położyli na dolnej pryczy, na której czekano, czy ktoś się wybudzi w określonym czasie. Jeśli nie, to żywy czy martwy, trafić miałem do krematorium. Tuż przed otworzyłem oczy. Ktoś pomógł wdrapać się na piętro łóżka – wspomina. Włoch i Holender, którzy położyli się na jego miejscu, poszli do pieca. A on wrócił do pracy na plantacjach, od rana do wieczora, z głodowymi racjami żywnościowymi i karami chłosty czy słupka, czyli wieszania z rękami do tyłu na godzinę lub dłużej.
Niewielu wierzyło, że przetrwają obóz. W obliczu nadchodzącego frontu Niemcy, z rozkazu Himmlera, mieli wymordować wszystkich więźniów 29 kwietnia 1945 r. Rozkaz miał być wykonany o godzinie 21. Duchowni polscy, zgrupowani w blokach numer 28 i 30, podjęli wówczas „Akt oddania się w opiekę św. Józefowi”, poprzedzony nowenną. 22 kwietnia złożyli przyrzeczenie, że gdy uratuje ich przed śmiercią, zobowiązują się pielgrzymować przed jego wizerunek w sanktuarium kaliskim. Wśród nich był przyszły abp Kazimierz Majdański. Modlitwa przyniosła skutek. – To był trzeci cud, którego doświadczyłem w Dachau. Największy – mówi Eugeniusz Bądzyński. Kilka godzin przed planowanym zniszczeniem obozu i egzekucją więźniów obóz w Dachau wyzwolił kilkunastoosobowy oddział amerykańskich żołnierzy pod dowództwem porucznika Joyca. – Wystarczyło kilka strzałów, by esesmani na wieżyczkach poddali się – wspomina Bądzyński. W tym czasie do obozu szła Dywizja Waffen-SS „Wiking”. Gdyby Amerykanie przyszli kilka godzin później, zastaliby już tylko 32 tys. zabitych więźniów.
....